To była całkowicie moja wina… Zawsze uważałem, że tydzień przebywania w hotelu all-Inclusive bez jakichkolwiek innych ciekawych zajęć jest prawie nie do zniesienia.
Ze stałą potrzebą robienia „czegoś” postanowiłem spędzić tegoroczne wakacje podróżując kajakiem w blasku północnego słońca Norwegii. Na szczęście moja wyrozumiała dziewczyna zgodziła się cierpieć dla mnie „niedolę”. Mało tego! Do pomysłu udało mi się przekonać dwójkę moich przyjaciół.
Niedługo potem z lotniska Langnes w Norwegii, na wyspie Tromsøya nasza czwórka taszczyła do brzegów morza wyposażenie na osiem dni wyprawy, w tym składane kajaki i żywność. Nasz bagaż ważył około 150kg. Czterdzieści minut składaliśmy nasze jednostki pływające. Fabian, mój dzielny towarzysz w tym czasie napełnił paliwem na pobliskiej stacji benzynowej dwie kuchenki turystyczne.
Punktem startu wielkiej przygody było miasto Tromsø, leżące 344 km na północ od koła podbiegunowego. Słońce nie będzie zachodziło w tym rejonie świata(!), mieliśmy do czynienia z dniem polarnym. Po przekąsce wsiedliśmy do naszych kajaków. Wiał lekki wiatr ale woda była wzburzona. Z wysiłkiem pokonywaliśmy fale. Przepłynęliśmy pod imponującym mostem Sandnessundbrua łączącym wyspy Tomsøya i Kvaløya . Most ten ma 41 m wysokości! Walcząc z falą przez kolejne siedem kilometrów dotarliśmy do miejsca gdzie mogliśmy rozbić namioty. Była piąta rano.
Pierwszy dzień naszej wyprawy, nie różnił się za bardzo od dnia naszego przylotu. Niebo było zasnute szarymi chmurami. Tak jak wczoraj było ponuro ale przynamniej przestało padać. Ani pogoda, ani krajobraz nie przedstawiał się w świetle słońca jakie pragnęliśmy zobaczyć. Po szybkim śniadaniu wciągnęliśmy kajaki z powrotem do wody i ruszyliśmy dalej.
Przekroczyliśmy fiord . Wyspa Tromsøya leżała już za nami. Niedługo potem odkryliśmy strumyk gdzie mogliśmy napełnić nasze butelki świeżą wodą i przy okazji coś zjedliśmy. Znaleźliśmy również wyjaśnienie dziwnych odgłosów, przypominających stękanie lub jeki, które słyszeliśmy od czasu naszego przyjazdu. Małe, żywe ptaszki o kolorowych dziobach, zwane maskonurami były winne tym osobliwym dźwiękom. Kiedy nasze tortellini (pierożki włoskie) w sosie z grzybami i makaronem już bulgotały ustawione na kuchence, przez chmury po raz pierwszy zaświeciło słońce. W końcu ujawniły się przepiękne barwy, błękity i zielenie lasów, zboczy, linii brzegowych i fiordów. Były to obrazki jakie tylko mogłem wcześniej widzieć na zdjęciach w przewodnikach dla turystów.
W oddali zauważyłem wyspę. Zgodnie z odbiornikiem GPS była osiem kilometrów od nas. Chociaż wszyscy byliśmy niewyspani i zmęczeni wiosłowaniem dotarliśmy na wyspę w mniej niż dwie i pół godziny. Gruby mech pokrywający ją całą okazał się idealnym podłożem do rozbicia namiotów. Z końcem dnia wszyscy zapadliśmy w kojący zmęczenie, dobry sen.
Trzeciego dnia podróży towarzyszyło nam już słońce. Tego dnia pokonywaliśmy płycizny. Oznaczało to wypakowywanie kajaków i przenoszenie ich nad śliskimi i ostrymi skałami. Na pamiątkę z tego dnia każdy z nas zabrał do domu kilka siniaków.
Fiordy pięknie i spokojnie wyglądają z góry, ale kiedy wiosłujesz między nimi trzeba też walczyć ze wzburzoną wodą. Na początku walka z falami nas bawiła. Nasze dzielne jednostki unoszone były to w górę to w dół. Tymczasem norweski krajobraz zapierał dech w piersiach. Kiedy jednak zauważyliśmy, że pokonujemy tylko około trzech kilometrów na godzinę nasz dobry nastrój poszedł na dno. Tego dnia przekroczyliśmy tylko jeden fiord. To co zostało nam do zrobienia to odnaleźć mały płaskowyż na którym moglibyśmy rozbić obóz. Idealne miejsce odkryliśmy na wysokości 30m n.p.m. tuż przy potoku.
Złowiłem pierwszą rybę. Był to 44 cm dorsz. Zmotywowany tym wydarzeniem Maik i ja spędzaliśmy teraz całe dnie na łowieniu z kajaka. Potem piekliśmy nasze zdobycze w ognisku. Pomimo atakujących komarów przy ognisku zawsze siedzieliśmy do późnej nocy. Niestety złowiony dorsz zaszkodził Susanie.
Czwartego dnia nasze kajaki nie dotknęły wody. Susanna wciąż powracała do zdrowia. Ja i Maik poszliśmy na wycieczkę. Tego dnia nasze ramiona mogły wreszcie odpocząć. Pod koniec dnia obydwu nam zachciało się wykąpać w morzu. Nie miałem przy sobie termometra ale woda była lodowata. Po dziesięciu minutach prób wejścia do wody poddaliśmy się. Woda była po prostu za zimna.
Piątego dnia mimo, że wstaliśmy wcześnie rano, wszyscy jednak byliśmy wyspani i w dobrych humorach. Plan był taki: spakować namioty, bagaż i zanieść to wszystko na plażę do naszych kajaków. Podczas spuszczania kajaków na wodę Maik nie tylko zamoczył buty… wziął niespodziewaną kąpiel!
Po zmianie przez Maika ubrania na suche, kontynuowaliśmy naszą podróż równoległą odnogą Lyngenfjord (norweski fiord w okręgu Troms). Zrobiliśmy przystanek w rybackiej osadzie Oldervik, gdzie próbowaliśmy zaopatrzeć się w prowiant na dalszą podróż. Niestety nie znaleźliśmy sklepu. Przepłynęliśmy na drugi brzeg fjordu. Po przybyciu 4 km wypakowaliśmy nasze kajaki i przenieśliśmy je na duże, słodkowodne jezioro – Jaegervatnet. Tafla wody była niemal tak równa jak lustro. W czystej wodzie jeziora niczym w zwierciadle odbijały się wydające się płonąć na tle słońca góry półwyspu. Zmiana wody była zbawienna dla naszej skóry która nie musiała już być wystawiona na słoną morską wodę i powietrze.
Szóstym dniem naszej wyprawy była niedziela. Dzięki bardzo pomocnym Norwegom w końcu znaleźliśmy sklep, jednak tego dnia nieczynny. Pozytywna stroną tego wszystkiego było to, że spotkaliśmy naprawdę bardzo miłych i pomocnych ludzi. Kilku z nich zaoferowało nam lody, chleb, szynkę, dżem. Byliśmy tym bezinteresownym zachowaniem bardzo zaskoczeni.
Zdecydowaliśmy się na eksplorację lodowca, znajdującego się niedaleko. Gdy osiągnęliśmy nasz cel a słońce wyjrzało zza chmur, naszym oczom ukazał się olśniewający widok LyngsAlpene. To co widziałem było dużo bardziej imponujące niż widoki austryiackich Alp.
Jako, że oczywiście nie było chodników ani ścieżek droga na szczyt lodowca nie należała do łatwych. Do tego podczas schodzenia butelka z wodą Susanny spadła do dwumetrowej rozpadliny. Udało mi się ją odzyskać w szaleńczym manewrze zawisając na linie. Po 12 godzinach wróciliśmy do naszego kempingu gdzie wzięliśmy prysznic z wody jeziora, która była dostatecznie ciepła. W czasie prysznica cały czas musieliśmy się odganiać od natrętnych komarów. Z tego powodu trudno było docenić niesamowite otoczenie i musieliśmy szybko schronić się w namiotach.
Drugi tydzień wyprawy zaczęliśmy od przepłynięcia na drugi brzeg jeziora. Zostawiliśmy nasze łodzie i poszliśmy na 20 kilometrową wycieczkę po pożywienie do Lenangsøyra. Drogą którą szliśmy jeździ autobus. Pokonuje tą trasę jednak tylko raz na dzień. Okazało się, że trochę się na niego spóźniliśmy. Zaopatrzenia mieliśmy na kolejne dwa dni ale wiedzieliśmy, że w najbliższym czasie nie będzie możliwości zrobienia zakupów. Mały sklep w porcie nazwany „Joker” miał na szczęście wszystko czego potrzebowaliśmy, nawet paliwo do naszych kuchenek. Trochę dla zabawy dla każdego z nas kupiliśmy czekoladowe markizy z masą waniliową i owoce. Te małe zakupy były dla nas dość drogie. Przeciętny Norweg zarabia dużo więcej niż ktokolwiek z nas.
Wracaliśmy w bardzo dobrych humorach, z pełnymi brzuchami i z zakupami.
Nasze kajaki ponownie dotknęły morskiej, słonej wody. Płynęliśmy wzdłuż fjordu. Pokonując 10 km, tuż po północy dobiliśmy do miejsca odpoczynku. Prognoza pogody nie była optymistyczna: na nadchodzący wtorek przewidywała deszcz i mgłę. Zdawało się, że wtorek sam to ogłaszał zdumiewającą poświatą na niebie.
Deszcz padał przez cały dzień. Przez mgłę nie mogliśmy z naszych namiotów prawie dostrzec brzegu. Jedyną godną uwagi rzeczą, którą udało nam się zobaczyć były płetwy grzbietowe stad przepływających morświnów.
Zjedliśmy obiad pod naprężonym trapem. Ja prawie cały dzień spałem. Inni zabijali czas czytaniem książek albo oglądaniem filmów na swoich telefonach. Nocą za to mieliśmy nieoczekiwanych gości. Odwiedziło nas stado pasących się owiec. Wszystkie miały na swoich szyjach zawieszone dzwonki. Hałas jaki nimi robiły był olbrzymi.
Dziewiąty dzień był słoneczny. Zostałem w obozie sam. Postanowiłem powędkować. Fabian, Maik i Susanne poszli poszukać banku nieopodal portu promowego. Zdecydowaliśmy się wrócić autobusem do Tromsø aby zaoszczędzić trochę czasu. Podczas gdy ja łowiłem, pozostali znaleźli mały kiosk sprzedający gorące jedzenie. Ale bank był nie do znalezienia! Fabian od Norwegów dowiedział się, że najbliższy bank jest oddalony o 15 kilometrów. Nikt z nas nie miał ochoty na tak długi marsz. Na szczęcie nowy znajomy Fabiana zaproponował mu podwózkę do banku.
Tymczasem ja w kajaku byłem zajęty łowieniem ryb. Moją pierwszą zdobyczą był niewielki dorsz. Chociaż to nic wielkiego to dobry początek. Wtem nagle coś bardzo silneie uderzyło i wciągnęło szczytówkę mojej wędki prawie pod wodę. Po 15 minutach wyciągnąłem z wody ogromnego dorsza. Byłem w siódmym niebie! Dorsz ważył prawie 10 kg i miał 100 cm długości.
Przed powrotem pozostałych udało mi się zgromadzić drewno do ogniska. Rybę potem upiekliśmy nad otwartym ogniem. Nasza podróż zbliżała się do końca.
Dziesiątego dnia wstaliśmy wcześnie. Aby złapać nasz autobus do Tromsø musieliśmy być w Oldevrik o pierwszej po południu. Musieliśmy spakować kajaki oraz nasz cały bagaż. Pozbyć się morskiej soli ze sprzętu. Czasu nie było dużo. Do Tromsø przyjechaliśmy późnym popołudniem. Na początku powrót do cywilizacji z tak wieloma ludźmi dookoła był dziwnym uczuciem. Cieszyłem się luksusami takimi jak gorący prysznic, wygodne łóżko, toalety.
Ostatnie kilka dnie spędzaliśmy w Tromsø na zwiedzaniu. Udaliśmy się do Museum Polarnego na wystawę słynnego polarnika Raalda Amundsena. Prócz tego odwiedziliśmy jeszcze bank nasion oraz muzeum Wikingów. Miasto Tromsø znane jest również jako “Brama do Arktyki”. Wiele instytucji dzierży tutaj tytuł najbardziej wysuniętych na północ, np. uniwersytet, katedra, browar. My odwiedziliśmy ostatni z nich podczas wykupionej wycieczki z przewodnikiem. Próbowaliśmy smacznego piwa Mackøl.
Po dwóch tygodniach w swoim towarzystwie nie było wiele nowych tematów do rozmów między nami. Na lotnisku każdy z nas nosił w sobie myśli o niedawnej niesamowitej przygodzie.
Dwa tygodnie na północy Norwegii, 100 km podróży kajakiem, 55 km pieszo, 2000m różnicy wzniesień. Wszystko to za nami. Przez słońce przedzierającego się przez gęste chmury powiedzieliśmy do widzenia Dalekiej Północy.