
W siedemdziesiąt dni kajakiem składanym NERIS Walkure-2, przepłynęliśmy rzeką Peczora (rzeka płynąca przez Republikę Komi oraz przez Nieniecki Okręg Autonomiczny) z Narjan Mar, morzem Barentsa i morzem Karskim do wyspy Wajgacz, oddalonej o siedemset kilometrów. Podróż była trudna, ale zarazem bardzo ciekawa i ekscytująca. Na swojej trasie spotkaliśmy niedźwiedzie i morsy. Mieliśmy okazję mieszkać w szałasach hodowców reniferów oraz jeździć na ich saniach ciągniętych przez renifery. W czasie tej ekscytującej podróży rozbiliśmy nasz namiot na stacji polarnej, odwiedziliśmy stację wiertniczą oraz jeździliśmy transporterem wojskowym MTŁB. Przetrwaliśmy też liczne sztormy. Czasami nasz dzielny kajak mozolnie musieliśmy ciągnąć po rozległych płyciznach ale też i był czas na opalanie na plażach i wypicie smacznego złotego trunku. Rozmawialiśmy z sejsmologami, miejscowymi rybakami, myśliwymi i pustelnikami, marzliśmy, mokliśmy, polowaliśmy i łowiliśmy ryby. Żywiliśmy się leśnym runem, a nawet jedliśmy surowe mięso! Doświadczeń i wrażeń z tej wyprawy wystarczy do opowiadania i wspominania na długi czas.
fot. rzeka Peczora
Zaczęło się wszystko od tego, że samolotem dolecieliśmy z Sankt Petersburga do Narjan Mar – jedynego miasta nienieckiego okręgu autonomicznego. Stamtąd złapaliśmy taksówkę i dojechaliśmy do rzeki Peczora. Na plaży złożyliśmy nasz kajak. Wystartowaliśmy wieczorem 28 czerwca. Pogoda od samego początku nas nie rozpieszczała — cały czas wiał z przeciwnego kierunku północno-zachodni wiatr. Do tego było dość zimno, nie więcej niż 10 stopni. W sumie do miasta Peczora (ta samej nazwa co rzeka) płynęliśmy prawie osiem dni, zamiast zaplanowanych trzech lub czterech. Prócz oporów wiatru, niezmiennie wiejącego z przodu, zmuszeni byliśmy pokonywać bardzo stromą i krótką idącą ku nam falę.
Peczora jest głęboką rzeką i przy wiatrach wiejących z przeciwnego do jej potężnego prądu kierunku, staje się nader trudna do przejścia. W niektórych miejscach, musieliśmy zatrzymać się na kilka dni, czekając na lepszą pogodę. Rzeka o tej porze roku miała bardzo duży stan a jej niskie brzegi często były całe zalane, nad nimi wystawały nieprzebyte zarośla wierzby. W tych warunkach ciężko było nam rozbić obóz.
Pięć dni później pogoda poprawiła się. Wiał południowo-zachodni wiatr, doskonały do płynięcia pod żaglem. Na żaglu szybko posuwaliśmy się do ujścia rzeki i w ciągu dwóch dni byliśmy już na morzu Barentsa. Teraz czekało nas jeszcze pokonanie zatoki peczorskiej. Pogoda znowu się zepsuła. Dlatego zdecydowaliśmy się opłynąć całą zatokę wzdłuż jej brzegów na żaglu. Ożaglowanie naszego kajaka było bardzo dobre i pozwalało płynąć do 45 stopni pod wiatr. Olinowanie i ożaglowanie naszego kajaka składanego Neris-2, zaprojektowaliśmy sami. Wykonał je dla nas mistrz Siergiej Nowicki z Petersburga. Teraz w myślach dziękowaliśmy mu za dobrze wykonaną pracę. Przechodzenie niedużej zatoki peczorskiej zajęło nam kilka dni. Pod żaglem niestety mogliśmy płynąć tylko przez krótki czas. Większą część trasy powoli posuwaliśmy się na wiosłach pod wiatr. Sprawę komplikowały dodatkowo płycizny tej części zatoki. W czasie odpływów morze oddalało się o setki metrów od brzegów, a na odległość kilku kilometrów głębokość morza sięgała tylko 15-20 centymetrów. Wtedy to zgubiliśmy jedyny kompas. Od tej pory naszą pozycję ustalaliśmy tylko za pomocą słońca, zegara i mapy.
11 lipca zostawiliśmy za naszymi plecami Zatokę Peczorską. Przypłynęliśmy do wsi Faricha. Tam wypiliśmy herbatę z miejscowym rybakiem a przy okazji wypytaliśmy go o pogodę i warunki pływania. Ruszyliśmy dalej na północny wschód. Minęliśmy nieczynny terminal naftowy we wsi Drieswianka. Trzy dni później dotarliśmy do stacji meteorologicznej, znajdującej się dziesięć kilometrów na zachód od przylądka Konstantyn. Znów spotkaliśmy rybaków. Po krótkiej rozmowie udaliśmy się dalej. W niedalekiej odległości od stacji meteorologicznej zostaliśmy na nocleg. Nasz obóz był w niewygodnym, niskim i błotnistym miejscu. Następnego dnia pogoda się pogorszyła. Podniósł się zachodni wiatr. Za silny, aby płynąć dalej. Następnego dnia zaczął się najprawdziwszy sztorm. Fale zalewały brzeg ogromną ilością wody z oceanu. Poziom wody bardzo się podniósł, do tego stopnia, że naszego obozu ledwo nie zmyło!
Na szczęście zdążyliśmy się ewakuować na wyższej położone miejsce nim morze zalało tundrę na kilka kilometrów w głąb lądu.17 lipca sztorm skończył się. Znowu powiał spokojny wschodni wietrzyk. Na wiosłach osiągnęliśmy przylądek Palnik. W ciągu dnia pogoda zaczął padać lekki deszcz, a wiatr zmienił kierunek na zachodni i wzmógł się.
Postawiliśmy żagiel, ale po piętnastu minutach wiatr gwałtownie jeszcze bardziej przybrał na sile. Zaczął się sztorm. Pośpiesznie dobiliśmy do brzegu. Pogoda cały czas była kapryśna i zmieniała się błyskawicznie. Na lądzie spędziliśmy dwa dni, oczekując aż wiatr osłabnie. Przeszedłszy pod żaglem mielizny, minęliśmy przylądek Czarna Łopatka i zatrzymaliśmy się na postój. Miejsce znowu okazało się nisko położone. Wiedzieliśmy już, że w czasie zachodnich sztormów tundra jest zalewana przez morze na kilka kilometrów. Wszystkie jeziora i strumienie w tej okolicy okazały się słone. W poszukiwaniu słodkiej wody poszliśmy daleko w głąb lądu. W końcu znaleźliśmy jakąś świeżą kałużę ze słodką wodą nadającą się do picia.
Wieczorem następnego dnia ruszyliśmy dalej. Pragnęliśmy jak najszybciej osiągnąć Varandey, osiedle znajdujące się dokładnie w połowie naszej wędrówki. Zdecydowaliśmy się przepłynąć na drugi brzeg zatoki. Przeciwległy brzeg był dobrze widoczny. Lekki wietrzyk wiał z południa a my bez pośpiechu posuwaliśmy się naprzód. Wkrótce jednak dogonił nas deszcz. Wiatr zaczął silniej wiać. Tymczasem deszcz, oraz nisko położone w nocy słońce ukryło przed naszym wzrokiem przeciwległy brzeg zatoki. Straciliśmy orientację w naszym położeniu. Aby nie wypłynąć niechcący w otwarty ocean, kierowaliśmy kajak bardziej na wschód i za kilka godzin znaleźliśmy się nad brzegiem o dwadzieścia pięć kilometrów bardziej na południe. Znowu mieliśmy problemy ze słodką wodą. Mimo wszystko przenocowaliśmy w tym miejscu jeszcze jeden dzień, po czym, znów na żaglu, w trzech przejściach 25 lipca osiągnęliśmy Varandey.
Morze koło Varandey przywitało nas wysokimi, stromymi falami. Wiał wschodni wiatr. Przeciwny do naszego kursu. Byliśmy śmiertelnie zmęczeni. Wycofaliśmy się na dziesięć kilometrów na zachód, na wyspę Piesiakow, na której mieliśmy nadzieję doczekać się bardziej przychylnej pogody. Nasze zmęczenie jak się później okazało, miała konkretną przyczynę: zawartość tlenu w powietrzu na dużych szerokościach geograficznych na których właśnie my przebywaliśmy jest znacznie niższa. W takich warunkach zapotrzebowanie organizmu człowieka na żywność, oraz potrzeba odpoczynku wzrasta, a sił jest o wiele mniej. Sytuacja komplikowała się. Kończył się prowiant, a w Varandey nie znaleźliśmy żadnego sklepu. Na szczęście tutejsza ziemia w tych rejonach jest bardzo bogata w dziczyznę, dlatego głód z naszym sztucerem nam nie groził.
Na wyspie spędziliśmy jeszcze trzy dni, po czym udaliśmy się dalej. Wiatr jak zwykle wiał nam w twarz i posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. 1 sierpnia osiągnęliśmy Przylądek Polarny, gdzie mieściła się baza polarna Miedynka. Gościliśmy tu dwa dni, dwaj naukowcy stacjonujący w bazie należycie nas przyjęli i nakarmiali. Następnie na sąsiadującej wiertni kupiliśmy miesięczny zapas kaszy. Teraz mogliśmy śmiało płynąć dalej.
Czekało nas jeszcze przecięcie w najwęższym miejscu zatoki Chajpudyrskiej. Zatoka Chajpudyrska była ostatnią poważną przeszkodą w naszej drodze do Wajgaczu. 7 sierpnia, na żaglu dotarliśmy do półwyspu, z którego, ruszyliśmy przez szesnastokilometrowe przewężenie zatoki, ku jej wschodniemu brzegowi. Kiedy dotarliśmy do półwyspu już się ściemniało. Było jednak wystarczająco jeszcze jasno, żeby zobaczyć przeciwległy wysoki brzeg. Wiatr ucichł. Zrzuciliśmy żagle i na wiosłach płynęliśmy naprzód. W mniej niż godzinę jak rześki zachodni wiatr dmuchnął nam w plecy. Wiatr oziębił się, niebo zasnuło chmurami, wkoło ściemniało się. Zaczęliśmy tracić powoli z oczu brzeg, do którego płynęliśmy. Na szczęścia na północy była widoczna zorza. Dzięki niej mogliśmy utrzymać poprawny kierunek. Fale stopniowo stawały się krótkie, chaotycznie i co gorsza napływające z różnych stron. Zrozumieliśmy wtedy, że popełniliśmy błąd przepływając w poprzek zatokę w nocy… i do tego w czasie odpływu.
W czasie odpływu ogrom wód rzuca się z wyjścia zatoki do oceanu. Tam gdzie zderza się z oceanicznym prądem tworzą się bardzo wysokie, spiętrzone fale, które szaleją na przestrzeni kilku kilometrów. Byliśmy w środku tego chaosu! Byliśmy śmiertelnie przerażeni. Zawrócić już nie mogliśmy z powodu silnego zachodniego wiatru. Pogodziwszy się z nieuchronnym. Rzuciliśmy się w fale. Przez tą część drogi najedliśmy się takiego strachu, że ledwie nie posiwieliśmy. Żeby zrozumieć, co przeżyliśmy, wyobraźcie sobie potężny próg dziesięciokilometrowej długości, w którym nie ma kamieni, ale stale szaleją fale dwumetrowej wysokości!
Kilka godzin walczyliśmy z przejściem zatoki. W końcu udało się nam ją pokonać! Nad rankiem byliśmy tylko sześć kilometrów od półwyspu Sin’kin. Pogoda teraz całkowicie się zepsuła i rozszalał się sztorm. Przeczekując złą pogodę spędziliśmy na półwyspie cztery dni. W tym czasie pieszo udaliśmy się do opuszczonej wsi Sin kin, gdzie poznaliśmy mieszkającego tam samotnego myśliwego, który opowiedział nam mnóstwo ciekawych miejscowych legend.
Kiedy pogoda się polepszyła, popłynęliśmy dalej. Po dwóch przejściach dotarliśmy do przylądka Czarny Cypel przy ujściu rzeki Korotaichi. Czterdzieści kilometrów w głąb lądu od ujścia rzeki do morza, położona jest osada Karatajka – jest to najgęściej zaludniony punkt w tej okolicy, ale wtedy nas to nie interesowało. Płynąc dalej dotarliśmy do rzeki Duża Tałata w zatoce Bielkowskiej. Tu odpoczęliśmy. 16 sierpnia popłynęliśmy dalej się na północ wzdłuż wybrzeża półwyspu Jugurskiego. Wiał rześki południowy wiatr, który, osiągał szybkość w 21 m/s. W zaledwie dwa dni osiągnęliśmy cieśninę Jugorską, gdzie przenocowaliśmy na stacji polarnej Biały Cypel.
Teraz musieliśmy przejść tylko przez cieśninę, aby osiągnąć nasz cel. Nie było z tym na szczęście większych problemów i 19 sierpnia wylądowaliśmy na białych, skalistych brzegach wyspy Wajgacz, obok przylądka Kanin. Tam w końcu wypłukaliśmy nasze brudne buty w zimnych wodach Morza Karskiego.
Teraz od upragnionego finiszu dzieliło nas około 200 kilometrów. Wiatr uparcie wiał z południowego zachodu i ledwie mogliśmy liczyć na szybki powrót do ujścia Korotaichi. W związku z tym, zdecydowaliśmy się powrócić do ujścia rzeki Korotaichi, do osady Karatajka, skąd mogliśmy wrócić do naszych domów. 70 kilometrów i sześć dni zajęło nam płynięcie rzeką Siedajacha do chaty nad rzeką.
W chacie nad rzeką Siedajacha spędziliśmy kilka dni, przeczekując kolejny sztorm. W tych okolicach poszczęściło nam się spotkać hodowców reniferów oraz jadącą w tym samym co my kierunku amfibię. 30 sierpnia transporterem wojskowym MTŁB – bo tak się nazywała amfibia – dotarliśmy do osady Karatajka, a następnie 3 września dojechaliśmy do Workuty.
W tej podróży, która trwała siedemdziesiąt dni w sumie nie więcej niż czterdzieści płynęliśmy. Jeśli podzielić kilometraż przez ogólną ilość dni wyprawy, nasza szybkość wynosiła ledwie dziesięć kilometrów na dobę. To bardzo mało w porównaniu nawet z morzem Białym (poprzednia nasza wyprawa), gdzie nasz przeciętny dobowy kilometraż wynosił prawie piętnaście kilometrów.
Zrozumieliśmy, że trzeba było wyruszyć na początku czerwca, jak tylko morze zaczyna uwalniać się z lodu. W tym czasie długość sezonu wynosiłaby nie dwa miesiące (jak w naszym przypadku), a prawie trzy. W końcu sierpnia tutaj pływać kajakiem praktycznie się nie da — wiatr wieje o wiele silniej, a morze burzy się prawie każdego dnia, nocami zaczynają się przymrozki.
Niemniej jednak Morza Barentsa nie jest bardziej surowym i trudniejszym od Morza Białego. Sztormy są tu i tam. Na każdym morzu są niebezpieczne. Na Morzu Barentsa nie ma jednak takiego szlamu jak na Morzu Białym, który bardzo utrudniał nam podejścia i lądowania na brzegach. Dno Morza Barentsa jest piaszczyste lub kamieniste, brodzić w nim to przyjemność. Na początku lata na Morzu Barentsa nie ma wiele sztormów. Przez wiele dni wtedy jest absolutna flauta, a woda jest gładka jak szkło. Dlatego nie można mówić, że Morze Barentsa jest bardziej niebezpieczne i bardziej niedostępne dla kajakarzy. Trzeba jednak uwzględnić to, że sztormy bywają tu częściej i następują znacznie szybciej.
Przyczyną naszych trudności nie było morze, ale silne wiatry na ladzie, braku tlenu i zimno. Prowiantu zużywaliśmy trzy razy więcej niż normalnie, a siły traciliśmy a dwa razy szybszym tempie. Po trzydziestu pięciu dniach podróży (przebyliśmy w sumie czterysta kilometrów do bazy polarnej Miedynka), prawie skończyło się nam jedzenie – zapas przygotowany na dwa miesiące!
Początkowo mieliśmy wątpliwości, czy nasz kajak pomieści jedzenie i cały ekwipunek potrzebny na dwa miesiące wyprawy. Okazało się jednak, że nasze obawy były bezpodstawne. W kajaku składanym NERIS Valkure -2 doskonale ulokował się cały nasz niezbędny bagaż. W zeszłym roku tym kajakiem wykonaliśmy trzydziestodniową wyprawę, ale w tym roku, załadowaliśmy kajak na siedemdziesiąt dni podróży, czyli na ponad dwa miesiące!
Na uwagę zasługuje również to, że sprzęt, który zabraliśmy ze sobą psuł się bardzo szybko i stawał niezdatnym do użytku. Na przykład już na samym początku wyprawy, w naszym namiocie złamał się łuk rozporowy, błyskawicznie rozeszły się szwy namiotu. Było to jednak zrozumiałe, ponieważ miejsca, w których znaleźliśmy się, odznaczają się wyjątkową surowością. W połowie wyprawy posłuszeństwa odmówił również nasz aparat fotograficzny a w naszych butach zaczęły pojawiać się dziury.
Należy zaznaczyć, iż ze względu na ciągłe zmęczenie nie mieliśmy ochoty na jakieś ceregiele z ekwipunkiem i delikatne się z nim obchodzenie. Sił zostawało zwykle tylko na to, aby przynieść lub przeciągnąć daną rzecz do obozu, rzucić ją na ziemię i nadepnąć butem, żeby nie odleciała z wiatrem. Jeżeli nasz kajak by zawiódł, nie przeżylibyśmy. Jednak nasz okręt nie zawiódł nas ani razu. W sumie w czasie podróży nie zawiodły nas tylko trzy rzeczy: kajak, siekiera i sztucer. Tak więc, jakby to śmiesznie nie zabrzmiało, nasz kajak składany NERIS wytrzymałością możemy porównać do żelaznej siekiery, a jeśli chodzi o ochronę życia to do sztucera. Załadowany kajak ciągnęliśmy po kamieniach i piasku, rzucaliśmy go w czasie postojów gdzie popadło. Nawet nie puściły uchwyty transportowe na dziobie i rufie. A przecież przeklinając siarczyście, nasz kajak ciągnęliśmy na linie przywiązanej do uchwytu na dziobie przez ogromne mielizny.Teraz już w domu, można tylko śmiać się z tego, że nie wzięliśmy ze sobą kleju do naprawy powłoki. Wszystko przez to, że w samolocie nie można przewozić kleju w tubkach, dlatego musieliśmy oddać go przy wchodzeniu do samolotu. Teraz to wywołuje tylko uśmiech, ale tam nas to mocno niepokoiło. Z czasem jednak uspokoiliśmy się i zapomnieliśmy i o tym. Pomimo brutalnego traktowania i trudnych warunków, kajak przetrwał cały bez ani jednej awarii (to samo można powiedzieć o ostatnim sezonie).Ponadto kajak składany NERIS Valkure -2, ze względu na swą wyjątkową konstrukcję, pozwala na różne rodzaje rozbudowy. Na kajaku dość łatwo można zainstalować ożaglowanie, jak również silnik zaburtowy. Szkieletowe kajaki innych producentów z byłego ZSRR wymagały o wiele większej pomysłowości i materialnych nakładów, aby takie modyfikacje były możliwe.
Czytelnik może się zastanawiać, dlaczego przesiedliśmy się właśnie na kajak składany NERIS, i dlaczego mówimy o nim tyle dobrego. Ale ten kajak po prostu w ciągu dwóch lat ciężkiej eksploatacji ani razu nas nie zawiódł. Przeszedł wiele trudnych wypraw, podczas których nie oszczędzaliśmy go. Przepłynęliśmy nim jezioro Ładoga (największe jezioro Europy) , odbyliśmy miesięczną podróż po pełnej progów i bystrzy rzece Ponoj i Tierskomu, wyprawę brzegiem Morza Białego, nasz kajak pokonał około siedemset kilometrów Morzem Barentsa i Karskim i przez cały ten czas ani razu nie odmówił posłuszeństwa, nie zawiódł i nie narzekał, a my z jego powodu nie cierpieliśmy żadnych niewygód.
Być może, wszystko to brzmi patetycznie, albo jak reklama, ale w najbardziej trudnych i niebezpiecznych chwilach naszej podróży, kiedy przepływaliśmy na przełaj przez wyjście zatoki Chajpudorskiej i gdzie ledwo nie pomarliśmy ze strachu nie tylko dziękowaliśmy Bogu za cudowne ocalenie, ale też wspomnieliśmy dobrym słowem Konstantyna Abramowa (kierownika firmy NERIS), dziękując mu za doskonały kajak. Kiedy fale odpływu przy gwałtownym zachodnim wietrze nacierały na nas ze wszystkich stron, łódź płynęła niczym krążownik, stabilnie i pewnie trzymając kurs. Niezależnie od tego czy był postawiony żagiel czy nie, czy wiał silny wiatr i były duże fale. Ani razu nie powstała sytuacja, w której kajak byłby bliski wywrotki, albo doszłoby do jakiegoś uszkodzenia mechanicznego. Po siedemdziesięciu dniach wyprawy kajak nie miał najmniejszego uszkodzenia. Można mieć prawie pewność, że tak samo będzie w przyszłym roku w czasie naszej podróży na Jamał. Jesteśmy przekonani, że ta wyprawa będzie równie interesująca i ekscytująca jak ta.